Mariusz Czubaj napisał
„To nie może być debiut”. Panie Mariuszu ja również uważam,
że Robert Małecki trzymając w dłoni strzelbę zamiast pióra
obala definicje tego słowa. Autor niczym wytrawny pisarz dawkuje nam
pełnokrwistą powieść nasiąkniętą akcją począwszy od prologu
a na podanym adresie facebookowym skończywszy. Tak jest!!!, bo po
lekturze tej książki, jeszcze na długo jesteśmy myślami z
Benerem jego żoną, siostrą, byłą dziewczyną czy przyjacielem
dziennikarza. Postaci jest tu wiele, są one wyraziste. Jest to
zasługa ponadprzeciętnych umiejętności debiutującego autora.
Niebywały talent pisarski, którym mnie ujął jest zapewne zasługą
warsztatów kreatywnego pisania realizowanych w ramach
Międzynarodowego Festiwalu Kryminału we Wrocławiu, a także
warsztatów organizowanych przez Maszynę Do Pisania. Ma się czasami
wrażenie, że autor pisząc o toruńskim dziennikarzu pisze o sobie,
zaś opisując sceny walki wręcz pisze o swoich doświadczeniach
bokserskich. Może to wynikać, z posiadanej umiejętności
rzeczywistego tworzenia fabuły. W rzeczywistości jednak Robert
Małecki jest dziennikarzem, natomiast jeśli chodzi o boks... jest
on tylko wytworem fikcji literackiej. Pan Robert tworzył to dzieło
półtora roku – tyle musieliśmy czekać na kryminał, który na
długo pozostaje w pamięci niczym widok lufy, która jest tak
blisko, że wydaje nam się że patrzymy w rurę wentylacyjną.
Kryminalna gra w którą uwikłał się Bener, nie wiadomo kiedy
staje się kolejnym tematem dziennikarskiej kariery, a kiedy
przechodzi w prywatne śledztwo, które osacza go do cna. Tempo akcji
nie pozwala nam odłożyć książki nawet na sekundę. Z pełną
świadomością można ułożyć ją na półce książek na jedną
noc i na wiele późniejszych bo jeszcze długo będziecie do niej
wracać. Fabuła książki skonstruowana jest idealnie. Układ
następujących po sobie zdarzeń powoduje, że nie potrafimy się
oderwać od historii toruńskiego dziennikarza, który swą charyzmą,
bezkompromisowością staje na równi z kolegą po fachu – Mikaelem
Blomkvistem z trylogii Millennium Stiega Larssona. Powieść
„Najgorsze dopiero nadejdzie”, jest bogata w wiele realnych
opisów, które mrożą krew w żyłach. Sytuacja, gdy główny
bohater przesłuchiwany jest poprzez rażenie prądem, powoduje, że
czytający czuje w swoich mięśniach płynące ampery. Uczucie to
mrozi krew w żyłach, powoduje, że pod wpływem emocji nasze
szczęki zaciskają się, a my ściskając nasze kłykcie kibicujemy
Benerowi w dociekaniu prawdy. Robert Małecki dozuje nam wszelką
paletę uczuć od zatrważających poprzez śmieszne, gdzie autor
pisząc o ryzykownym testowaniu granic „wytrzymałości tkanin,
które opinały (…) wielki biust i brzuch” przedstawia sylwetkę
szefowej, na bardzo emocjonalnych skończywszy. Takim momentem jest
przedstawiony rys psychologiczny czekania na zaginioną ukochaną.
Bardzo realny i wzruszający był opis sytuacji, gdy Marek Bener
biegnie w niemieckim metrze za kobietą łudząco podobną do
zaginionej żony. Mistrzostwo zobrazowania tej chwili pozwala nam w
pełni współodczuwać emocje bohatera. W powieści autor raz za
razem łączy rzeczywistość z fikcją literacką. Przywołuje
historię żużlową Torunia, a także przedstawia nam historię z
2006 roku, kiedy to w mieście panowała epidemia ptasiej grypy.
Dzięki temu poznajemy prawdziwą historię miasta. Aż ciężko
uwierzyć, że „Najgorsze dopiero nadejdzie”, jest debiutem
Roberta Małeckiego, a na samą świadomość, że obok mnie leży
„Porzuć swój strach”, a w 2018 roku pojawi się trzecia część
zatytułowana „Koszmary zasną ostatnie” robię się „Czerwony
jak cegła”.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz